Lester F. Ward, in: Prawda, nr. 37, 10.9.1904, s.
440-442.
Lester F. Ward
prof. Ludwika Gumplowicza.
Nawet wśród tych, którzy porzucili zarówno teoretyczne, jak
racjonalistyczne pojmowanie dziejów, którzy w ludziach nie widzą „sprawców“ historyi
i razem z
Haecklem, jako
moniści czystej wody, przysięgają, że to samo prawo przyrody kieruje ruchem planet,
co powstawaniem i upadkiem państw, możebne są przecież jeszcze dwa różne odcienie
przekonań. Jeden przyrodnik-monista wierzyć będzie, że proces dziejowy pozostanie
wiecznie taki sam, bo przecież „procesy przyrody swojego charakteru nie zmieniają.“
Drugi zaś przy swoim naturalizmie i monizmie, uważając też właśnie człowieka zajedną
z sił przyrody i wiedząc z doświadczenia, że na tę siłę wychowaniem i kształceniem
wpłynąć możną, wierzy, że rozwój ludzkości da nam doskonalsze urządzenia społeczne.
Pierwszych nazywamy pesymistami, drugich optymistami.
Otóż byłem zawsze zdania, że ludzie optymistyczni w swym
poglądzie na świat są za mało przyrodnikami, że naiwną jest ich, wiara w możebność
zmienienia, praw społecznych, wieczystych i równie nienaruszonych, jak te, które
kierują krążeniem planet. A ponieważ zdanie to otwarcie wypowiadałem, więc mi się
zdarzyło, że skrajni radykaliści nazwali mię nietylko pesymistą, ale nawet cynicznym
pesymista. Co gorzej! Pewnego dnia staje przedemną prawdziwy, dzielny przyrodnik, z
zawodu geolog, a najwybitniejszy przytem socjolog Ameryki, Mister Lester
Ward
i tłomaczy mi, że jestem w błędzie, że proces społeczny, odbywający się przy pomocy
umysłu ludzkiego, będącego również siłą natury, z łatwością wejść może – wszedł już
nawet – na drogę zcałkowania, intęgracyi społecznej, która wszystkim ludziom da
szczęście i dobrobyt.
Gdy przed laty w jego „Dynamic Sociology“ przeczytałem, że
stosowana socyologia jest jeszcze w powijakach, że musi przejść dopiero przez tę
fazę rozwoju, udoskonalenia odkryciami i wynalazkami, którą nauki przyrodnicze mają,
już po za sobą, by podobnie, jak technika, stworzyć stan społeczny, umożliwiający ,
ogólny dobrobyt – wzruszyłem ramionami, Znowu idealista – pomyślałem sobie – który
nie odróżnia należycie wiedzy od sztuki. Człowiek może wiele rzeczy zrobić i
przerobić, samego siebie ; zmienić jednak nie potrafi. Poprzestać musimy na poznaniu
ludzkości, bo nie wszystko może być prąedńliotem wiedzy stosowanej, sztuki i
techniki, a nadewszystko ludzkość sama. I praca
Warda,której podtytuł
brzmi „socyologia stosowana“ nie zdołała wpłynać na zmianę mych przekonań, choć
zdumiewała mię śmiałością takich np. zdań „że żyjemy w okresie kamiennym sztuki
państwowej,“ że „w polityce jesteśmy jeszcze dzikimi.“ Ach, mówiłem sobie nieraz,
mój przyjaciel w Waszyngtonie jest bardzo myślącym człowiekiem, lecz niepoprawnym
optymistą!
441
Zdaje sie, że sceptycyzm, wiejący z moich
listów, natchnął tego człowieka, „nieznającego szlachetniejszego obowiązku nad
rozszerzanie swyok idej“ myślą odszukania europejskiego pesymisty w jego kryjówce,
bo przybywszy jako delegat rządu amerykańskiego na kongres geologów do Wiednia,
zrobił wycieczkę do mnie, do Gracu. I wnet zawrzała gorąca między nami walka. Już na
tem miejscu chcę zaznaczyć, że nim się obejrzałem, szturmem zdobył me najważniejsze
pozycye „pesymistyczne.“ Pożegnałem go po rozprawie, która pół dnia trwała, z
uczuciem, że takiego olbrzyma myśli nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Odtąd
czytałem też jego rzeczy z innem zupełnie wrażeniem. Wprawdzie pozbyć się poglądu na
świat, który jest wytworem długiego życia, nigdy chyba już nie można, lecz wyznaję,
że miejsce zaufania w własne zapatrywania, a może w własną wyższość nad „utopistą“
zajęło uczucie, jeśli nie chwiania się, to zachwytu dla idealizmu ludzkości, do
któremu my europejczycy nie jesteśmy może wcale zdolni. A teraz do rzeczy. Moją
najważniejszą pozycyą była istota procesu przyrodniczego. Że rozwój społeczny,
dzieje ludzkości są procesem przyrodniczym, na to godziliśmy się obaj. Ale
Warda
pojmowanie istoty tego procesu jest wspaniałe, u nas nigdzie nienapotykane.
Przytaczam tutaj własne jego słowa.
Nasze wyobrażenie istoty procesu społecznego, mówi mniej
więcej
Ward, jest fałszywe, bo czerpiemy je z obrazu rozwoju organicznego. W tem
tkwi błąd
Spencera i całej
jego socyologii. W swojej biologii uczy nas
Spencer, że
ewolucya organiczna polega na zróżniczkowaniu i zcałkowaniu (integracyi). Rozwój
organiczny mierzymy stopniami, do których mnożąc się dochodzą organy i struktury, by
odpowiedzieć rozmaitym celom coraz to wyższego bytu. Miarodajnym jest przytem i i
stopień ich podporządkowania pod wpływ kierowniczy, coraz to doskonalszego systemu
nerwowego i wszechwładną kontrole najwyższego organu kierowniczego – mózgu. Oba te
procesy, mianowicie mnożenie sic organów i struktur, oraz ich podporządkowanie się,
jako całość coraz to doskonalsza, władzy naczelnej, stanowią różniczkowanie i
integracyę, tj. rozwój organiczny. Otóż
Spencer broni
zdania, że każde społeczeństwo ludzkie stanowi organizm analogiczny z organizmem
zwierzęcym. Teoryę tę opiera na całym szeregu podobieństw, które skrzętnie
odszukuje, ale wymija, ile może, objęcie systemu nerwowego tą samą analogią, choć
funkcye parlamentu porównał z funkcyami mózgu w organizmie zwierzęcym, a
organicznicy przykładają wielką wagę do tego porównania.
Otóż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że integracya
organiczna, wywołana jest przez svstem nerwowy, a w wyższych organizmach przez mózg.
Bo części poszczególne nigdyby nie współdziałały harmonijnie w sposób korzystny dla
interesów całego organizmu gdyby nie istniał system nerwowy, kierujący naczelnie
całym organizmem i spełniający rozkazy osobnika.
Podczas gdy
Spencer kładzie
wielką wagę na różniczkowanie, nie zatrzymuje on się wcale nad integracyą. A czemże
jest integracyą społeczna? Oczywiście pewnym systemem koordynacyjnym, który
różnorodne organa społeczeństwa porządkuje i zmusza do harmonijnego współdziałania w
interesie ogółu, ową siłą zatem, przeróżnie nazwaną i ukształtowaną, która jest
sprężyną i przedstawicielem społeczeństwa. Socyologowie niechętnie posługują się w
tym wypadku słowem „rząd,“ bo oznacza ono owych ludzi, którym poruczono w danej
chwili załatwianie pewnych spraw. Osoby te są tylko ślepemi narzędziami i z punktu
życia socyologicznego nie mają żadnego znaczenia. Każda ich czynność jest czynnością
społeczeństwa, tak samo jak czynność zwierzęcia lub człowieka jest czynnością całego
organizmu pod kontrolą systemu nerwowego, kierowanego przez mózg lub gangliony
centralne (ośrodki nerwowe).
Czy można wobec tego, przeprowadzając analogię między
organizmem a społeczeństwem, mówić tylko o różniczkowaniu? Czy organizm społeczny
jest tylko wysoce zróżniczkowanym zlepkiem organów i struktur bez siły zdolnej do
zaprowadzenia wśród nich ładu i porządku, do nakłonienia do współdziałania w
oznaczonym celu i poprowadzenia nimi w kierunku, sprzyjającym życiowym funkcyom
organizmu? A taki wniosek możnaby wyciągnąć z socyologii
Spencera.
Bo punktem wyjścia dla
Spencera jest
jawnie wyznawany, skrajny indywidualizm, nawskróś przesiąknięty manczesterstwem lat
ubiegłych. Wtedy, jak dzisiaj jeszcze, indywidualizm bywał przeciwstawiany
kolektywizmowi. Jest to zupełnie fałszywe. Z łatwością udowodnić można, że
kolektywizm nie jest przeciwieństwem indywidualizmu, że się nietylko daje z nim
pogodzić, i ale nawet tylko przezeń osięgnąć. Brzmi to paradoksalnie, a jeszcze
bardziej paradoksalnem się może wyda, że udowodnień tego twierdzenia chcę zaczerpnąć
– w socyologii
Spencera.
Broniąc swej tezy, stara się
Spencer sprowadzić
do minimum różnice między organizmem a społeczeństwem. Lecz jedna pozostaje – i to
według niego zasadnicza: podczas gdy w ciele zwierzęcem tylko pewna, speeyalna
tkanka ma zdolność czucia, w społeczeństwie wszyscy jego członkowie niejako zatem
wszystkie komórki zdolność tę posiadają...
Słuszne jest, że u zwierząt życie poszczególnych części
składowych ginie w życiu całości, bo tylko całość ma świadomość cierpienia i
szczęścia. Wprost przeciwnie w społeczeństwie ludzkiem. Tu żadna z żyjących
jednostek swojej indywidualnej świadomości nie zatraca i nie może zatracić, podczas
gdy zrzeszenie, jako całość, właśnie żadnej świadomości nie posiada. I w tem leży
wieczysta przyczyna, dla której dobra jednostek nie można poświęcić dla rzekomego
lub przypuszczalnego dobra państwowego, a z drugiej znów strony państwo należy
podtrzymać w interesie jednostek. Tu w społeczeństwie życie całości służyć musi
celom życiowym składowych jego części, nie zaś jak w organizmie, gdzie życie
składowe części służy celom całości.
W ten to sposób tłomaczy i usprawiedliwia
Spencer swój indywidualizm, podczas gdy
Ward w tym właśnie
niezaprzeczalnym fakcie, że tylko indywiduum jest w możności odczuć boleść i radość,
widzi słuszną przyczynę dążenia do jak najzupełniejszej integracyi społecznej. A
rozumuje on w następujący sposób:
Według prawa
Lamarka, które
Spencer uznaje, organa są wytworem funkcyj. Jakąkolwiek budowę organy i
części składowe wytworzył organizm, zawsze pozostały one wytworzone jednak dla
zaspokojenia jego potrzeb. Z tego wypływa, że każdy rozwój organiczny, czy to
społeczny leży i leżeć musi w kierunku korzyści, jakiej się organizm po nim
spodziewa. I przeciwnie – dla osiągnięcia pożądanej korzyści organizm i
społeczeństwo wytworzą w końcu zawsze odpowiednią budowę organa i części składowe.
Spencer przeto mówi, że podporządkowanie różnorodnych części wspólnemu
kierownictwu leżało najwidoczniej w interesie organizmu. Puszczenie luzem
poszczególnych jego części pociągnęłoby wnet za sobą ruinę całości i części. Bó
organizm posiada świadomość tylko jako całość, podczas gdy częściom jego możemy
odmówić i świadomości i czucia.
Cały ten stosunek części organizmu do całości jest w
społeczeństwie wprost odwrotny i to z przyczyn, które
Spencer sam
przytacza, mianowicie: części (tj. jednostki ludzkie) są tu obdarzone świadomością i
czuciem, podczas gdy całość (np. kościół, państwo) jest pozbawiona świadomości i
zdolności odczuwania.
Różnica ta między organizmem i społeczeństwem tłomaczy nam
różnicę między integracyą społeczną a organiczną W myśl prawa
Lamarka pierwsza ma
wyłączne zadanie zapewnić dobro części składowych, tj. jednostek ludzkich. Wszelkie
stawaniu się, którego celem nie byłaby korzyść, jest wogółe niemożliwe zarówno w
świecie organicznym, jak i nadorganicznym. Wszelkie inne przypuszczenie polega na
zapoznawaniu istoty rozwoju. Cel bowiem jest przyczyną środków, które powstają w
pogoni za celem. A Celem jest zawsze tylko dobro (korzyść), z którego wyobrażeniem
łączy się zdolność czucia osobnika czującego. Takim osobnikiem jest organizm, ale
komórka, gruczoł nim nie jest. Jest nim jednostka ludzka, nie zaś państwo lub
społeczeństwo. Wynika stąd, że rozwój organiczny obrać musi kierunek, sprzyjający
dobru całości, a nie części, podczas gdy rozwój społeczny posuwać się będzie w
kierunku korzystnym dla jednostek, nie zaś dla społeczeństwa. W obu wypadkach
integracyą jest środkiem, prowadzącym do celu – ale jest ona każdym razem inną.
Podobnie jak budowa jest w świecie organicznym środkiem, prowadzącym do celu, tak w
świecie nadorganicznym środkiem takim jest społeczeństwo – ale celem pożądanym jest
tutaj już nie korzyść organizmu, całości, lecz dobro jednostek.
Ta integracyą socyalna, która jest
naukowym równoznacznikiem kolektywizmu, stanowi jedyny środek zapewnienia jednostkom
wolności i szczęścia. Niegdyś stanowiła ona jedyny sposób uchronienia i zachowania
rasy ludzkiej wobec nieprzyjaznych wpływów. Bez władzy regulującej wzajemny stosunek
jednostek ludzkich, kładącej tamę zupełnemu wyzyskowi słabszych przez mocniejszego,
wolność i szczęście nie byłyby możebne.
Najwyższym celem każdego prawdziwego indywidualizmu jest
możliwie największa swoboda jednostek. Niezaprzeczalnie integracya społeczna
ogranicza nieco swobodę indywidualną, ale to ograniczenie nie daje się nawet
porównać z owem, które wobec jego braku następuje. Właśnie spencerowska „równa
wolność“ może być tylko osiągniętą przez takie kolektywne ograniczenie, które
jednostkom zakazuje uszczuplania cudzej wolności. W granicach tego kolektywnego
ograniczenia rzeczywista i słuszna wolność jednostek jest o tyle większa, o ile
zupełniejszą integracyą społeczna.
„Niedomaganie społeczne,“ na które teraz zewsząd słyszymy
skargi, zanikać będzie, z rozwojem integracyi, ku której zmierza nowoczesny ruch
społeczny.
Spencer ruch ten
widział, ale go nie rozumiał. Widział w nim nadchodzącą niewolę, a jest on
nadchodzącem oswobodzeniem ludzkości. Przeoczył, że różnica zasadnicza między
organizmem zwierzęcym a społecznym, którą sam podniósł, z konieczności zmienia
kierunek i każe mu działać w interesie jednostek. Ruch w kierunku kolektywizmu,
który się już jasno zaznacza mimo całego gadania filozofów indywidualistycznych,
jest w istocie rzeczy rozwojem społecznym, odbywającym się na podstawie praw
przyrody i zmierzającym ku temu samemu celowi, co wszystkie inne formy rozwoju
społecznego, tj. ku największemu pożytkowi ludzkości. Różni się tem tylko od rozwoju
organicznego, że ma dać pożytek częściom nie całości, jednostkom a nie
społeczeństwu, które jako całość jest nieczułe na radość i cierpienia i dlatego też
dobrodziejstw żadnych nie potrzebuje.
442
Gdyby
Spencer nie był
przeoczył tej różnicy w kierunku rozwojowym między organizmem a społeczeństwem,
socyologia jego byłaby nietylko sama w sobie symetryczniejszą, ale lepiej by się też
wiązała z całym jego systemem filozoficznym, stanowiąc dlań naturalne zakończenie i
uwieńezenie.
Tą drogą dochodzi
Ward do najróżowszego
optymizmu, jaki tylko sobie wyobrazić można: wszystkie te mnożące się ograniczenia
woli jednostek przez państwo i te upaństwowienia, krępujące coraz to więcej
jednostki, którym indywidualista
Spencer
przypatrywał się z trwogą i rozpacza, jako zwiastunom „zbliżającej się niewoli,“
napełniają
Warda radosną nadzieją, bo przecież wszystkie te „konieczne“ ograniczenia
są tylko pojedynczymi aktami wielkiej integraeyi kolektywistycznej, która dąży do
zapewnienia jednostkom możliwie największej sumy szczęścia. I może to udowodnić, bo
zamiast dotychczasowego schematycznego pojmowania procesu przyrody, który kazał
szukać zawsze jednakowej formy, daje własne, głębsze jego ujęcie. Nie
forma, ale
treść pozostaje zawsze ta
sama i dlatego w ocenianiu procesów społecznych badać trzeba ich sens i cel, a nie
sposób, w jaki się przejawiają i ku celom swym dążą.
Gdy w parogodzinnej rozprawie przedstawił mi
Ward
powyższe argumenty, musiałem się uznać za pokonanego. Nie byłem wprawdzie nigdy
indywidualistą i nigdy nie głosiłem, że dzieje nie znały innych trosk nad wolność
jednostki, ale z drugiej strony nigdy wielkich nadziei w kolektywizmie nie
pokładałem, nie myślałem, by miał dać ludzkości wolność i szczęście. Tego optymizmu
nigdy nie podzielałem, ale wobec argumentów
Wardamusiałem broń
złożyć. Kiedy pierwej sądziłem, że proces społeczny nie
przyniesie
nam ani postępu, ani nas też w tył nie cofnie, musiałem uznać teraz
wyższość przyrodniczego pojmowania
Warda, według którego
rozwój społeczny prowadzi nas „z okresu kamiennego sztuki państwowej,“ wśród którego
„żyjemy, jak dzicy,“ do jej okresu przemysłowego, gdzie ludzie z przerażeniem myśleć
będą o leżących po za nimi stosunkach państwowych.
II.
Amerykanin zatarł wesoło ręce. Nie na próżno zrobił
wycieczkę do Gracu. Lubi on nadewszystko, jak sam powiada, szerzyć swe idee, a
teraz udało mu się pozyskać socyologa europejskiego, którego dzieła za Oceanem
na język angielski przekładają... Ale nie poprzestając na jednej, zdobytej
pozycyi przypuścił szturm do drugiej. Był nią mój „poligenizm“, ugruntowany na
mych poglądach na istotę praw przyrodniczych. W mojej „Walce ras“ postawiłem
hypotezę, że ludzkość. przedstawiająca i teraz jeszcze wielość typów rasowych,
pochodzi od mnogiej ilości różnych plemion i hord, których pra-siedziby rozsiane
były od samego początku po całej ziemi, llistorya daje nam bowiem wszędzie obraz
rozwoju, idącego od wielości elementów etnicznych do wielkich amalgamów i
wielkich narodowości. Że zaś przyroda biegu swego nie zmienia, przeto przypuścić
nie można, by w czasach przedhistorycznych rozwój odbywał się w kierunku wprost
przeciwnym, od jedności i jednolitości ku coraz większemu zróżniczkowaniu. „Ależ
to niemożebne – rzecze
Ward. Żaden
przyrodnik, żaden socyolog na to twierdzenie się nie zgodzi. Jest ono zupełnie
nienaukowe. Budowa szkieletu ludzkiego, układ nerwów i mięśni wykazuje u
wszystkich ras świata tyle zgodności, ze niepodobna mieć wątpliwości codo
wspólnego ich pochodzenia od tychże samych prarodziców, z tejże samej
praojczyzny. Tak skomplikowanej formy, jak człowiecza, natura nie wytworzyła
napewno parę razy! A jeśli spotykamy wielką, różnorodność gatunków wśród
ludzkości, różność ubarwienia, uwłosienia, postaci, wielkości, to może ona być
tylko wynikiem ciągłego różniczkowania i przystosowywania się do rozmaitych
klimatów i warunków geograficznych, a przedewszystkiem wynikiem różnic w
sposobie życia i odżywiania się, uwarunkowanych położeniem geograficznem. Z
teoryą wielu „ognisk stworzenia“ dawno wiedza przyrodnicza już zerwała.
Pełen zdumienia, odważyłem się tylko na jeden zarzut.
„Ależ jakże wytłomaczysz mi pan wobec tego tę nagłą zmianę kierunku rozwoju,
który według pana kazał początkowo jednej i jednolitej grupie ludzkiej
różniczkować się i dzielić, podczas gdy znana historya ludzkości przedstawia nam
obraz ciągłego zlewania się różnych grup ludzkich w wielkie amalgamaty, ciągłej
asymilacyi. Czyi możemy przypuścić taką zmianę w dążnościach przyrody? – Ależ
pan się myli i to bardzo. Nie jesteś geologiem i dlatego przypisujesz naturze
taką jednostronność. Jako geolog wiedziałbyś, że w naturze procesy nietylko
często, ale zawsze zmieniają swój kierunek. Przypatrz się pan tylko okresom
geologicznym. Gdyby te nie zmieniały kierunku, dawnoby wszelkie życie znikło z
powierzchni ziemi. Po okresach olodzenia następowało zawsze ocieplanie i
tajanie. Tak samo się rzecz ma i z procesem społecznym. Ludzkość bez wątpienia
pochodzi ze wspólnego ogniska, i przeszła okres rozwojowy, wśród którego
rozdzieliła się na w nieprzeliczoną mnogość plemion, które pod wpływem
odmiennych warunków życiowych zróżniczkowały się i wytworzyły różne rasy.
W czasach historycznych rozpoczął się natomiast proces
wprost przeciwny, który pan zgodnie z prawdą w swojej „Walce ras“ malujesz;
rozmaite elementa stykają się z sobą, następuje walka o byt, a ta pociąga za
sobą, integracyę społeczną, której wynikiem jest zawsze coraz to większa
aglomeracya i asymilacya. Jak wszędzie w przyrodzie, tak i w społeczeństwie po
okresie różniczkowania nastąpił okres integracyi, w którym obecnie żyjemy i
który jeszcze długo, długo potrwa.
Byłem pobity. Czułem moc zaczerpniętych z geologii
argumentów socyologicznych, o których sam nie pomyślałem. Prawie skruszony i
zrezygnowany zdobyłem się na pytanie. Odrzucasz pan całkiem moją teoryę walki
ras. Jeśli mi braknie argumentów, których mi dostarczała hypoteza polygenizmu,
jeśli walki ras nie mogę przedstawić, jako zjawiska odwiecznego, zgodnego z
prawami przyrody, tkwiącego głęboko w prawach kosmosu, to czyż nie zawali się
cały mój system socyologiczny? „Ależ zupełnie nie“ z żywością odparł
Ward „społeczny proces rozwoju ludzkości, jaki pan opisujesz, dla którego
punktem wyjścia jest istnienie mnogich plemion, różniących się między sobą,
odpowiada jak najzupełniej rzeczywistości; jest to
proces
społeczny naszego obecnego okresu geologicznego. Zostań pan przynim –
tylko z procesu społecznego,
współczesnego okresu
geologicznego nie wyciągaj żadnych wniosków tem, co niegdyś było, a
przedewszystkiem – daj pan pokój polygenizmowi. Choć zaczątek i bieg rozwoju
obecnej ludzkości same podsuwają myśl o polygenizmie, jest on nie raniej błędem.
Ludzkość współczesnego nam okresu geologicznego pochodzi od ludzkości
poprzedniego okresu, która się rozwijała w kierunku wprost przeciwnym,
wyszedłszy z prasiedziby pierwotnej, rozszerzając się po całym świecie
różniczkując na rozliczne rasy.
Odetchnąłem uspokojony, byłem osądzony i – uratowany. A
zatem mój opis przebiegu rozwoju społecznego „w naszym okresie geologicznym“
jest słuszny, tylko nie mam się wdawać w żadne wnioski o tem, co było w
poprzednim okresie geologicznym? Przyrzekłem to niemu surowemu sędziemu i lubemu
wybawcy z największą gotowością. Zapewniłem go, że nie mam najmniejszej
pretensyi być socyologiem dla całego szeregu okresów geologicznych; moja ambicya
naukowa wcale tak daleko nie sięga. Wystarcza mi najzupełniej być socyologiem
dla naszego okresu geologicznego; o znajomość poprzednich wcale się nie kuszę i
wyznaję szczerze, że bardzo mało posiadam dla nich zrozumienia. Chętnie chcę
wierzyć wszystkiemu, co mi opowie o procesach społecznych w ubiegłych okresach
geologicznych mój uczony przyjaciel amerykański, którego wyższość nad sobą we
wszystkich dziedzinach wiedzy uznaję. I ciekaw też jestem, co o przyszłości
opowie. Najbliższe jego dzieło ma zawierać „socyologię stosowaną,“ która nam
pokaże, jak wyjść mamy z „okresu kamiennego sztuki państwowej i przestać żyć
wśród niego, jak „dzicy.“