In case of further interest in archive documents please contact gerald.mozetic@uni-graz.at or reinhard.mueller@uni-graz.at
[home]
Lester F. Ward, in: Prawda, nr. 37, 10.9.1904, s. 440-442.
Lester F. Ward
prof. Ludwika Gumplowicza.
Ludwik Gumplowicz
440
Nawet wśród tych, którzy porzucili zarówno teoretyczne, jak racjonalistyczne pojmowanie dziejów, którzy w ludziach nie widzą „sprawców“ historyi i razem z Haecklem, jako moniści czystej wody, przysięgają, że to samo prawo przyrody kieruje ruchem planet, co powstawaniem i upadkiem państw, możebne są przecież jeszcze dwa różne odcienie przekonań. Jeden przyrodnik-monista wierzyć będzie, że proces dziejowy pozostanie wiecznie taki sam, bo przecież „procesy przyrody swojego charakteru nie zmieniają.“ Drugi zaś przy swoim naturalizmie i monizmie, uważając też właśnie człowieka zajedną z sił przyrody i wiedząc z doświadczenia, że na tę siłę wychowaniem i kształceniem wpłynąć możną, wierzy, że rozwój ludzkości da nam doskonalsze urządzenia społeczne. Pierwszych nazywamy pesymistami, drugich optymistami.
Otóż byłem zawsze zdania, że ludzie optymistyczni w swym poglądzie na świat są za mało przyrodnikami, że naiwną jest ich, wiara w możebność zmienienia, praw społecznych, wieczystych i równie nienaruszonych, jak te, które kierują krążeniem planet. A ponieważ zdanie to otwarcie wypowiadałem, więc mi się zdarzyło, że skrajni radykaliści nazwali mię nietylko pesymistą, ale nawet cynicznym pesymista. Co gorzej! Pewnego dnia staje przedemną prawdziwy, dzielny przyrodnik, z zawodu geolog, a najwybitniejszy przytem socjolog Ameryki, Mister Lester Ward i tłomaczy mi, że jestem w błędzie, że proces społeczny, odbywający się przy pomocy umysłu ludzkiego, będącego również siłą natury, z łatwością wejść może – wszedł już nawet – na drogę zcałkowania, intęgracyi społecznej, która wszystkim ludziom da szczęście i dobrobyt.
Gdy przed laty w jego „Dynamic Sociology“ przeczytałem, że stosowana socyologia jest jeszcze w powijakach, że musi przejść dopiero przez tę fazę rozwoju, udoskonalenia odkryciami i wynalazkami, którą nauki przyrodnicze mają, już po za sobą, by podobnie, jak technika, stworzyć stan społeczny, umożliwiający , ogólny dobrobyt – wzruszyłem ramionami, Znowu idealista – pomyślałem sobie – który nie odróżnia należycie wiedzy od sztuki. Człowiek może wiele rzeczy zrobić i przerobić, samego siebie ; zmienić jednak nie potrafi. Poprzestać musimy na poznaniu ludzkości, bo nie wszystko może być prąedńliotem wiedzy stosowanej, sztuki i techniki, a nadewszystko ludzkość sama. I praca Warda,której podtytuł brzmi „socyologia stosowana“ nie zdołała wpłynać na zmianę mych przekonań, choć zdumiewała mię śmiałością takich np. zdań „że żyjemy w okresie kamiennym sztuki państwowej,“ że „w polityce jesteśmy jeszcze dzikimi.“ Ach, mówiłem sobie nieraz, mój przyjaciel w Waszyngtonie jest bardzo myślącym człowiekiem, lecz niepoprawnym optymistą!
441
Zdaje sie, że sceptycyzm, wiejący z moich listów, natchnął tego człowieka, „nieznającego szlachetniejszego obowiązku nad rozszerzanie swyok idej“ myślą odszukania europejskiego pesymisty w jego kryjówce, bo przybywszy jako delegat rządu amerykańskiego na kongres geologów do Wiednia, zrobił wycieczkę do mnie, do Gracu. I wnet zawrzała gorąca między nami walka. Już na tem miejscu chcę zaznaczyć, że nim się obejrzałem, szturmem zdobył me najważniejsze pozycye „pesymistyczne.“ Pożegnałem go po rozprawie, która pół dnia trwała, z uczuciem, że takiego olbrzyma myśli nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Odtąd czytałem też jego rzeczy z innem zupełnie wrażeniem. Wprawdzie pozbyć się poglądu na świat, który jest wytworem długiego życia, nigdy chyba już nie można, lecz wyznaję, że miejsce zaufania w własne zapatrywania, a może w własną wyższość nad „utopistą“ zajęło uczucie, jeśli nie chwiania się, to zachwytu dla idealizmu ludzkości, do któremu my europejczycy nie jesteśmy może wcale zdolni. A teraz do rzeczy. Moją najważniejszą pozycyą była istota procesu przyrodniczego. Że rozwój społeczny, dzieje ludzkości są procesem przyrodniczym, na to godziliśmy się obaj. Ale Warda pojmowanie istoty tego procesu jest wspaniałe, u nas nigdzie nienapotykane. Przytaczam tutaj własne jego słowa.
Nasze wyobrażenie istoty procesu społecznego, mówi mniej więcej Ward, jest fałszywe, bo czerpiemy je z obrazu rozwoju organicznego. W tem tkwi błąd Spencera i całej jego socyologii. W swojej biologii uczy nas Spencer, że ewolucya organiczna polega na zróżniczkowaniu i zcałkowaniu (integracyi). Rozwój organiczny mierzymy stopniami, do których mnożąc się dochodzą organy i struktury, by odpowiedzieć rozmaitym celom coraz to wyższego bytu. Miarodajnym jest przytem i i stopień ich podporządkowania pod wpływ kierowniczy, coraz to doskonalszego systemu nerwowego i wszechwładną kontrole najwyższego organu kierowniczego – mózgu. Oba te procesy, mianowicie mnożenie sic organów i struktur, oraz ich podporządkowanie się, jako całość coraz to doskonalsza, władzy naczelnej, stanowią różniczkowanie i integracyę, tj. rozwój organiczny. Otóż Spencer broni zdania, że każde społeczeństwo ludzkie stanowi organizm analogiczny z organizmem zwierzęcym. Teoryę tę opiera na całym szeregu podobieństw, które skrzętnie odszukuje, ale wymija, ile może, objęcie systemu nerwowego tą samą analogią, choć funkcye parlamentu porównał z funkcyami mózgu w organizmie zwierzęcym, a organicznicy przykładają wielką wagę do tego porównania.
Otóż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że integracya organiczna, wywołana jest przez svstem nerwowy, a w wyższych organizmach przez mózg. Bo części poszczególne nigdyby nie współdziałały harmonijnie w sposób korzystny dla interesów całego organizmu gdyby nie istniał system nerwowy, kierujący naczelnie całym organizmem i spełniający rozkazy osobnika.
Podczas gdy Spencer kładzie wielką wagę na różniczkowanie, nie zatrzymuje on się wcale nad integracyą. A czemże jest integracyą społeczna? Oczywiście pewnym systemem koordynacyjnym, który różnorodne organa społeczeństwa porządkuje i zmusza do harmonijnego współdziałania w interesie ogółu, ową siłą zatem, przeróżnie nazwaną i ukształtowaną, która jest sprężyną i przedstawicielem społeczeństwa. Socyologowie niechętnie posługują się w tym wypadku słowem „rząd,“ bo oznacza ono owych ludzi, którym poruczono w danej chwili załatwianie pewnych spraw. Osoby te są tylko ślepemi narzędziami i z punktu życia socyologicznego nie mają żadnego znaczenia. Każda ich czynność jest czynnością społeczeństwa, tak samo jak czynność zwierzęcia lub człowieka jest czynnością całego organizmu pod kontrolą systemu nerwowego, kierowanego przez mózg lub gangliony centralne (ośrodki nerwowe).
Czy można wobec tego, przeprowadzając analogię między organizmem a społeczeństwem, mówić tylko o różniczkowaniu? Czy organizm społeczny jest tylko wysoce zróżniczkowanym zlepkiem organów i struktur bez siły zdolnej do zaprowadzenia wśród nich ładu i porządku, do nakłonienia do współdziałania w oznaczonym celu i poprowadzenia nimi w kierunku, sprzyjającym życiowym funkcyom organizmu? A taki wniosek możnaby wyciągnąć z socyologii Spencera.
Bo punktem wyjścia dla Spencera jest jawnie wyznawany, skrajny indywidualizm, nawskróś przesiąknięty manczesterstwem lat ubiegłych. Wtedy, jak dzisiaj jeszcze, indywidualizm bywał przeciwstawiany kolektywizmowi. Jest to zupełnie fałszywe. Z łatwością udowodnić można, że kolektywizm nie jest przeciwieństwem indywidualizmu, że się nietylko daje z nim pogodzić, i ale nawet tylko przezeń osięgnąć. Brzmi to paradoksalnie, a jeszcze bardziej paradoksalnem się może wyda, że udowodnień tego twierdzenia chcę zaczerpnąć – w socyologii Spencera.
Broniąc swej tezy, stara się Spencer sprowadzić do minimum różnice między organizmem a społeczeństwem. Lecz jedna pozostaje – i to według niego zasadnicza: podczas gdy w ciele zwierzęcem tylko pewna, speeyalna tkanka ma zdolność czucia, w społeczeństwie wszyscy jego członkowie niejako zatem wszystkie komórki zdolność tę posiadają...
Słuszne jest, że u zwierząt życie poszczególnych części składowych ginie w życiu całości, bo tylko całość ma świadomość cierpienia i szczęścia. Wprost przeciwnie w społeczeństwie ludzkiem. Tu żadna z żyjących jednostek swojej indywidualnej świadomości nie zatraca i nie może zatracić, podczas gdy zrzeszenie, jako całość, właśnie żadnej świadomości nie posiada. I w tem leży wieczysta przyczyna, dla której dobra jednostek nie można poświęcić dla rzekomego lub przypuszczalnego dobra państwowego, a z drugiej znów strony państwo należy podtrzymać w interesie jednostek. Tu w społeczeństwie życie całości służyć musi celom życiowym składowych jego części, nie zaś jak w organizmie, gdzie życie składowe części służy celom całości.
W ten to sposób tłomaczy i usprawiedliwia Spencer swój indywidualizm, podczas gdy Ward w tym właśnie niezaprzeczalnym fakcie, że tylko indywiduum jest w możności odczuć boleść i radość, widzi słuszną przyczynę dążenia do jak najzupełniejszej integracyi społecznej. A rozumuje on w następujący sposób:
Według prawa Lamarka, które Spencer uznaje, organa są wytworem funkcyj. Jakąkolwiek budowę organy i części składowe wytworzył organizm, zawsze pozostały one wytworzone jednak dla zaspokojenia jego potrzeb. Z tego wypływa, że każdy rozwój organiczny, czy to społeczny leży i leżeć musi w kierunku korzyści, jakiej się organizm po nim spodziewa. I przeciwnie – dla osiągnięcia pożądanej korzyści organizm i społeczeństwo wytworzą w końcu zawsze odpowiednią budowę organa i części składowe. Spencer przeto mówi, że podporządkowanie różnorodnych części wspólnemu kierownictwu leżało najwidoczniej w interesie organizmu. Puszczenie luzem poszczególnych jego części pociągnęłoby wnet za sobą ruinę całości i części. Bó organizm posiada świadomość tylko jako całość, podczas gdy częściom jego możemy odmówić i świadomości i czucia.
Cały ten stosunek części organizmu do całości jest w społeczeństwie wprost odwrotny i to z przyczyn, które Spencer sam przytacza, mianowicie: części (tj. jednostki ludzkie) są tu obdarzone świadomością i czuciem, podczas gdy całość (np. kościół, państwo) jest pozbawiona świadomości i zdolności odczuwania.
Różnica ta między organizmem i społeczeństwem tłomaczy nam różnicę między integracyą społeczną a organiczną W myśl prawa Lamarka pierwsza ma wyłączne zadanie zapewnić dobro części składowych, tj. jednostek ludzkich. Wszelkie stawaniu się, którego celem nie byłaby korzyść, jest wogółe niemożliwe zarówno w świecie organicznym, jak i nadorganicznym. Wszelkie inne przypuszczenie polega na zapoznawaniu istoty rozwoju. Cel bowiem jest przyczyną środków, które powstają w pogoni za celem. A Celem jest zawsze tylko dobro (korzyść), z którego wyobrażeniem łączy się zdolność czucia osobnika czującego. Takim osobnikiem jest organizm, ale komórka, gruczoł nim nie jest. Jest nim jednostka ludzka, nie zaś państwo lub społeczeństwo. Wynika stąd, że rozwój organiczny obrać musi kierunek, sprzyjający dobru całości, a nie części, podczas gdy rozwój społeczny posuwać się będzie w kierunku korzystnym dla jednostek, nie zaś dla społeczeństwa. W obu wypadkach integracyą jest środkiem, prowadzącym do celu – ale jest ona każdym razem inną. Podobnie jak budowa jest w świecie organicznym środkiem, prowadzącym do celu, tak w świecie nadorganicznym środkiem takim jest społeczeństwo – ale celem pożądanym jest tutaj już nie korzyść organizmu, całości, lecz dobro jednostek.
Ta integracyą socyalna, która jest naukowym równoznacznikiem kolektywizmu, stanowi jedyny środek zapewnienia jednostkom wolności i szczęścia. Niegdyś stanowiła ona jedyny sposób uchronienia i zachowania rasy ludzkiej wobec nieprzyjaznych wpływów. Bez władzy regulującej wzajemny stosunek jednostek ludzkich, kładącej tamę zupełnemu wyzyskowi słabszych przez mocniejszego, wolność i szczęście nie byłyby możebne.
Najwyższym celem każdego prawdziwego indywidualizmu jest możliwie największa swoboda jednostek. Niezaprzeczalnie integracya społeczna ogranicza nieco swobodę indywidualną, ale to ograniczenie nie daje się nawet porównać z owem, które wobec jego braku następuje. Właśnie spencerowska „równa wolność“ może być tylko osiągniętą przez takie kolektywne ograniczenie, które jednostkom zakazuje uszczuplania cudzej wolności. W granicach tego kolektywnego ograniczenia rzeczywista i słuszna wolność jednostek jest o tyle większa, o ile zupełniejszą integracyą społeczna.
„Niedomaganie społeczne,“ na które teraz zewsząd słyszymy skargi, zanikać będzie, z rozwojem integracyi, ku której zmierza nowoczesny ruch społeczny. Spencer ruch ten widział, ale go nie rozumiał. Widział w nim nadchodzącą niewolę, a jest on nadchodzącem oswobodzeniem ludzkości. Przeoczył, że różnica zasadnicza między organizmem zwierzęcym a społecznym, którą sam podniósł, z konieczności zmienia kierunek i każe mu działać w interesie jednostek. Ruch w kierunku kolektywizmu, który się już jasno zaznacza mimo całego gadania filozofów indywidualistycznych, jest w istocie rzeczy rozwojem społecznym, odbywającym się na podstawie praw przyrody i zmierzającym ku temu samemu celowi, co wszystkie inne formy rozwoju społecznego, tj. ku największemu pożytkowi ludzkości. Różni się tem tylko od rozwoju organicznego, że ma dać pożytek częściom nie całości, jednostkom a nie społeczeństwu, które jako całość jest nieczułe na radość i cierpienia i dlatego też dobrodziejstw żadnych nie potrzebuje.
442
Gdyby Spencer nie był przeoczył tej różnicy w kierunku rozwojowym między organizmem a społeczeństwem, socyologia jego byłaby nietylko sama w sobie symetryczniejszą, ale lepiej by się też wiązała z całym jego systemem filozoficznym, stanowiąc dlań naturalne zakończenie i uwieńezenie.
Tą drogą dochodzi Ward do najróżowszego optymizmu, jaki tylko sobie wyobrazić można: wszystkie te mnożące się ograniczenia woli jednostek przez państwo i te upaństwowienia, krępujące coraz to więcej jednostki, którym indywidualista Spencer przypatrywał się z trwogą i rozpacza, jako zwiastunom „zbliżającej się niewoli,“ napełniają Warda radosną nadzieją, bo przecież wszystkie te „konieczne“ ograniczenia są tylko pojedynczymi aktami wielkiej integraeyi kolektywistycznej, która dąży do zapewnienia jednostkom możliwie największej sumy szczęścia. I może to udowodnić, bo zamiast dotychczasowego schematycznego pojmowania procesu przyrody, który kazał szukać zawsze jednakowej formy, daje własne, głębsze jego ujęcie. Nie forma, ale treść pozostaje zawsze ta sama i dlatego w ocenianiu procesów społecznych badać trzeba ich sens i cel, a nie sposób, w jaki się przejawiają i ku celom swym dążą.
Gdy w parogodzinnej rozprawie przedstawił mi Ward powyższe argumenty, musiałem się uznać za pokonanego. Nie byłem wprawdzie nigdy indywidualistą i nigdy nie głosiłem, że dzieje nie znały innych trosk nad wolność jednostki, ale z drugiej strony nigdy wielkich nadziei w kolektywizmie nie pokładałem, nie myślałem, by miał dać ludzkości wolność i szczęście. Tego optymizmu nigdy nie podzielałem, ale wobec argumentów Wardamusiałem broń złożyć. Kiedy pierwej sądziłem, że proces społeczny nie przyniesie nam ani postępu, ani nas też w tył nie cofnie, musiałem uznać teraz wyższość przyrodniczego pojmowania Warda, według którego rozwój społeczny prowadzi nas „z okresu kamiennego sztuki państwowej,“ wśród którego „żyjemy, jak dzicy,“ do jej okresu przemysłowego, gdzie ludzie z przerażeniem myśleć będą o leżących po za nimi stosunkach państwowych.
II.
Amerykanin zatarł wesoło ręce. Nie na próżno zrobił wycieczkę do Gracu. Lubi on nadewszystko, jak sam powiada, szerzyć swe idee, a teraz udało mu się pozyskać socyologa europejskiego, którego dzieła za Oceanem na język angielski przekładają... Ale nie poprzestając na jednej, zdobytej pozycyi przypuścił szturm do drugiej. Był nią mój „poligenizm“, ugruntowany na mych poglądach na istotę praw przyrodniczych. W mojej „Walce ras“ postawiłem hypotezę, że ludzkość. przedstawiająca i teraz jeszcze wielość typów rasowych, pochodzi od mnogiej ilości różnych plemion i hord, których pra-siedziby rozsiane były od samego początku po całej ziemi, llistorya daje nam bowiem wszędzie obraz rozwoju, idącego od wielości elementów etnicznych do wielkich amalgamów i wielkich narodowości. Że zaś przyroda biegu swego nie zmienia, przeto przypuścić nie można, by w czasach przedhistorycznych rozwój odbywał się w kierunku wprost przeciwnym, od jedności i jednolitości ku coraz większemu zróżniczkowaniu. „Ależ to niemożebne – rzecze Ward. Żaden przyrodnik, żaden socyolog na to twierdzenie się nie zgodzi. Jest ono zupełnie nienaukowe. Budowa szkieletu ludzkiego, układ nerwów i mięśni wykazuje u wszystkich ras świata tyle zgodności, ze niepodobna mieć wątpliwości codo wspólnego ich pochodzenia od tychże samych prarodziców, z tejże samej praojczyzny. Tak skomplikowanej formy, jak człowiecza, natura nie wytworzyła napewno parę razy! A jeśli spotykamy wielką, różnorodność gatunków wśród ludzkości, różność ubarwienia, uwłosienia, postaci, wielkości, to może ona być tylko wynikiem ciągłego różniczkowania i przystosowywania się do rozmaitych klimatów i warunków geograficznych, a przedewszystkiem wynikiem różnic w sposobie życia i odżywiania się, uwarunkowanych położeniem geograficznem. Z teoryą wielu „ognisk stworzenia“ dawno wiedza przyrodnicza już zerwała.
Pełen zdumienia, odważyłem się tylko na jeden zarzut. „Ależ jakże wytłomaczysz mi pan wobec tego tę nagłą zmianę kierunku rozwoju, który według pana kazał początkowo jednej i jednolitej grupie ludzkiej różniczkować się i dzielić, podczas gdy znana historya ludzkości przedstawia nam obraz ciągłego zlewania się różnych grup ludzkich w wielkie amalgamaty, ciągłej asymilacyi. Czyi możemy przypuścić taką zmianę w dążnościach przyrody? – Ależ pan się myli i to bardzo. Nie jesteś geologiem i dlatego przypisujesz naturze taką jednostronność. Jako geolog wiedziałbyś, że w naturze procesy nietylko często, ale zawsze zmieniają swój kierunek. Przypatrz się pan tylko okresom geologicznym. Gdyby te nie zmieniały kierunku, dawnoby wszelkie życie znikło z powierzchni ziemi. Po okresach olodzenia następowało zawsze ocieplanie i tajanie. Tak samo się rzecz ma i z procesem społecznym. Ludzkość bez wątpienia pochodzi ze wspólnego ogniska, i przeszła okres rozwojowy, wśród którego rozdzieliła się na w nieprzeliczoną mnogość plemion, które pod wpływem odmiennych warunków życiowych zróżniczkowały się i wytworzyły różne rasy.
W czasach historycznych rozpoczął się natomiast proces wprost przeciwny, który pan zgodnie z prawdą w swojej „Walce ras“ malujesz; rozmaite elementa stykają się z sobą, następuje walka o byt, a ta pociąga za sobą, integracyę społeczną, której wynikiem jest zawsze coraz to większa aglomeracya i asymilacya. Jak wszędzie w przyrodzie, tak i w społeczeństwie po okresie różniczkowania nastąpił okres integracyi, w którym obecnie żyjemy i który jeszcze długo, długo potrwa.
Byłem pobity. Czułem moc zaczerpniętych z geologii argumentów socyologicznych, o których sam nie pomyślałem. Prawie skruszony i zrezygnowany zdobyłem się na pytanie. Odrzucasz pan całkiem moją teoryę walki ras. Jeśli mi braknie argumentów, których mi dostarczała hypoteza polygenizmu, jeśli walki ras nie mogę przedstawić, jako zjawiska odwiecznego, zgodnego z prawami przyrody, tkwiącego głęboko w prawach kosmosu, to czyż nie zawali się cały mój system socyologiczny? „Ależ zupełnie nie“ z żywością odparł Ward „społeczny proces rozwoju ludzkości, jaki pan opisujesz, dla którego punktem wyjścia jest istnienie mnogich plemion, różniących się między sobą, odpowiada jak najzupełniej rzeczywistości; jest to proces społeczny naszego obecnego okresu geologicznego. Zostań pan przynim – tylko z procesu społecznego, współczesnego okresu geologicznego nie wyciągaj żadnych wniosków tem, co niegdyś było, a przedewszystkiem – daj pan pokój polygenizmowi. Choć zaczątek i bieg rozwoju obecnej ludzkości same podsuwają myśl o polygenizmie, jest on nie raniej błędem. Ludzkość współczesnego nam okresu geologicznego pochodzi od ludzkości poprzedniego okresu, która się rozwijała w kierunku wprost przeciwnym, wyszedłszy z prasiedziby pierwotnej, rozszerzając się po całym świecie różniczkując na rozliczne rasy.
Odetchnąłem uspokojony, byłem osądzony i – uratowany. A zatem mój opis przebiegu rozwoju społecznego „w naszym okresie geologicznym“ jest słuszny, tylko nie mam się wdawać w żadne wnioski o tem, co było w poprzednim okresie geologicznym? Przyrzekłem to niemu surowemu sędziemu i lubemu wybawcy z największą gotowością. Zapewniłem go, że nie mam najmniejszej pretensyi być socyologiem dla całego szeregu okresów geologicznych; moja ambicya naukowa wcale tak daleko nie sięga. Wystarcza mi najzupełniej być socyologiem dla naszego okresu geologicznego; o znajomość poprzednich wcale się nie kuszę i wyznaję szczerze, że bardzo mało posiadam dla nich zrozumienia. Chętnie chcę wierzyć wszystkiemu, co mi opowie o procesach społecznych w ubiegłych okresach geologicznych mój uczony przyjaciel amerykański, którego wyższość nad sobą we wszystkich dziedzinach wiedzy uznaję. I ciekaw też jestem, co o przyszłości opowie. Najbliższe jego dzieło ma zawierać „socyologię stosowaną,“ która nam pokaże, jak wyjść mamy z „okresu kamiennego sztuki państwowej i przestać żyć wśród niego, jak „dzicy.“
1Artykuł niniejszy prof. Ludwika Gumplowicza drukowany był w nr. 516 tygodnika wiedeńskiego Die Zeit z dnia 20 sierpnia roku bieżącego. Podajemy go w dosłownem prawie tłumaczeniu, skracając o tyle tylko, by bez naruszenia jasności myśli, zastosować do rozmiarów naszego pisma.